06 marca 2020

Rozdział 25: Sprzeczności



 *****

          Dwa pogrzeby. Byliśmy na dwóch pogrzebach w ciągu tygodnia.

          Wiem.

          To chore.

          Wiem powtarza James, wbijając nieprzytomne spojrzenie w niewidzialny punkt w ścianie.

          Minęła dokładnie godzina od momentu, kiedy dziesiątki znanych mu lepiej lub gorzej czarodziejów opuściła cmentarz, zostawiając po sobie tylko kwiaty i słone łzy. Cmentarz w Dolinie Godryka opustoszał w niezwykle szybkim tempie, a James w duchu za to dziękował. Wie, że Colleen nie wytrzymałaby ani minuty dłużej w ramionach kolejnej osoby składającej jej kondolencje. Była bliżej wybuchu, niż kiedykolwiek wcześniej i Potter po prostu wie, że by się po nim nie pozbierała. 

          Tak to teraz będzie wyglądać?

          Nie odpowiada. Nie potrafi wypowiedzieć na głos słów, jakie cisną mu się na język. Tak. Tak to będzie wyglądać. To dopiero początek. Nie potrafi złamać jej serca. Nie potrafi odebrać jej ostatniej cząsteczki nadziei.

          Pogrzeb Teda Avisa był bardzo krótki. Przybyło wiele osób, przede wszystkim aurorów i pracowników Ministerstwa Magii oraz znajomych ze szkoły. Niewiele było rodziny - tylko dziadkowie Colleen zjawili się i ronili łzy nad marmurową tabliczką. Oto, co zostało z Teda, którego James znał od zawsze - kamień. I teraz to z tym kamieniem będzie rozmawiał, wsparty o niego. I nie będzie już oczekiwał odpowiedzi, bo jak mógłby ją otrzymać? 

          Nie patrzy na Collie. Za wszelką cenę unika spojrzenia jej szarych oczu. Podczas pogrzebu zerknął na nią tylko jeden raz i do tej pory ten widok tkwił mu w głowie, zadając kolejne rany i przynosząc ból. Całą ceremonię dziewczyna spędziła na uboczu, nie odrywając wzroku od trumny, w której spoczywał jej ojciec. Nie podeszła do matki i siostry. Unikała jakiegokolwiek kontaktu z osobami, które rzucały w jej kierunku pocieszające słowa. Wyrwała się trzy razy z ramion Lily. 

          Później tylko krzyczała. I jedynym, kto był w stanie ją uspokoić, okazał się Remus. Ten, który odczuł dokładnie ten sam ból na swojej skórze. W silnym uścisku Lupina jej ciało przestało na krótki moment drżeć, zupełnie, jakby znalazła ukojenie. Wsparła głowę na ramieniu Lunatyka. Colleen nie płakała. Cały dzień nie uroniła ani jednej łzy. James wie, że nie spełniła tym oczekiwań ludzi, którzy ją otaczali. I nie mógł być bardziej dumny, ponieważ gdyby jego własny tata umarł, prawdopodobnie łkałby jak dziecko.

          To takie śmieszne. Nie było go w moim życiu od dawna i czuję, jakby nic się nie zmieniło, wiesz? Jakby kompletnie nic się nie stało. Po prostu go nie ma, tak, jak wcześniej. Żadna nowość. Jej słowa są gorzkie, wypowiadane z cichą kpiną. 

          James odważa się spojrzeć na jej twarz, by zobaczyć zaciśnięte mocno powieki i wykrzywione w dziwnym grymasie usta. Myśli przez moment, że chyba tak wygląda człowiek, któremu gwałtownie i bezlitośnie odebrano ostatnie, co miał - nadzieję. Zaciska pięść, niezdolny do wypowiedzenia jakichkolwiek słów. Powtarza w myślach jak mantrę, że nie na to zasłużyła Colleen Avis. I nie może jej pomóc. Nie potrafi zrobić nic, by odebrać jej ból. Dwójka jego przyjaciół - ona i Remus - ponieśli ogromną stratę, a on nie jest w stanie podnieść ich po upadku. Pierwszy raz czuje się tak bezsilny. Pierwszy raz ma ochotę zniszczyć wszystko, co sprawia, że żadne jego czyny nie mają znaczenia, bo cierpienie i tak nie odejdzie. Pierwszy raz nie potrafi patrzeć na Collie, zlękniony, że jej smutek przeszyje jego serce tak mocno, że się nie pozbiera. A przecież tu wcale nie chodzi o niego.

          Nie pamięta, jak sprzeczne uczucia nim targają, jak mocno zaciska pięść, starając się powstrzymać od tego, co nagle zapragnął zrobić. Jak zza mgły dostrzega spojrzenie jej pozbawionych blasku oczu, a potem zbliżającą się bladą twarz. I ledwie odczuwa smak jej ust, kiedy niespodziewanie wpija się w nie z całą swoją siłą, z całym bólem. A ona nie protestuje.

*****

          Spotyka się z Averym tam, gdzie zwykle - u Borgina i Burkesa na Śmiertelnym Nokturnie. Mężczyzna odziany jest, jak zawsze, w czarną szatę i stoi przy ladzie, przyciszonym głosem rozmawiając z właścicielem sklepu. Peter słyszy tylko niewyraźny szept i nawet nie planuje podsłuchać, o czym mowa. Nie zamierza spisywać się na śmierć. Zamiast tego odchrząkuje, jednocześnie przekraczając ostatecznie próg lokalu i cicho zamykając za sobą skrzypiące drzwiczki. Zwraca tym na siebie uwagę dwójki obecnych mężczyzn, którzy przenoszą na niego pogardliwe spojrzenia. Nadal nie przywykł do tego, jak jawnie okazują mu nienawiść, mimo, że poprzysiągł wierność Czarnemu Panu. Wciąż traktują go jak gorszego i jak zawsze na tę myśl, dłoń Pettigrewa niekontrolowanie zaciska się, co zręcznie ukrywa za swoimi plecami. Wie, że mu za to zapłacą. Wie, że kiedy nadejdzie czas, pozbawi ich wszystkiego, co mają - każdego, kto kiedykolwiek śmiał rzucić mu pełne obrzydzenia spojrzenie czy wyzwisko. Każdego, kto uniósł na niego różdżkę, grożąc. Ale nie dziś. Jeszcze nie teraz.

          Pettigrew. Spóźniłeś się.

          M-miałem problem z...

          Daruj sobie, nie jestem zainteresowany twoimi problemami. Mów, co wiesz rozkazuje chłodno Avery, z nagłym zainteresowaniem patrząc na jeden z obiektów z wystawy. Mów powtarza głośniej, najwyraźniej zniecierpliwiony.

          Peter ze swojego niewielkiego doświadczenia, jakie zdobył w ostatni tydzień wie, że nie należy zadzierać z tym człowiekiem. Avery jest niepozorny - wątły, niezbyt dobrze zbudowany i z pewnością nie wygląda na potężnego. W rzeczywistości zmiótłby kilkadziesiąt osób z powierzchni ziemi pod wpływem złości, a teraz jest wyraźnie zdenerwowany i Peter mimowolnie przełyka głośno ślinę, a jego dłonie drżą.

          Na... na pogrzebie Teda Avisa podsłuchałem rozmowę.

          Niesamowite, Pettigrew prycha w odpowiedzi, unosząc jedną brew. Jaka dokładnie była to rozmowa?

          Waha się tylko przez sekundę, w której jego głowę zalewają tysiące myśli. Zdradza. Chociaż niewiele miesięcy wcześniej powtarzał sobie w głowie, że nigdy do tego nie dopuści, że zawsze będzie taki, jak James, Syriusz i Remus, stoi tutaj, w towarzystwie Śmierciożercy. Sam nieoficjalnie nim jest. Powtarza sobie w myślach, że nie robi niczego złego i działa w dobrej sprawie. Nie jest zdrajcą. Robi to, co słuszne - to, co doprowadzi go do władzy i bycia ważnym. Wieczne życie w cieniu trójki przyjaciół jest jego wytłumaczeniem. To go usprawiedliwi. Może nawet będą mu współczuć, kiedy dowiedzą się, do czego się dopuścił, odrzucony przez najbliższych? Może zrozumieją, że to ich wina?

          Dwóch aurorów rozmawiało o czymś. 

          Czymś? powtarza Śmierciożerca, a powątpiewanie w jego oczach rośnie i Peter nie może doczekać się, aż jego informacje zostaną docenione przez Pana, a on sam wzbije się o wiele wyżej, niż Avery kiedykolwiek będzie w stanie. Pettigrew, jeśli nie masz dla mnie żadnych szczegółów, czeka cię kara...

          N-nie wyrywa mu się szybko.

          Zdołał poznać, jak wygląda kara z rąk Śmierciożercy. Wie, że nigdy nie chce poczuć tego na własnej skórze. Nie chce skazywać siebie samego na takie cierpienie. Łapie oddech, nim przemawia po raz kolejny. Zdradza.

          Dumbledore ma swoje tajne stowarzyszenie.

          O ile jego poprzednie słowa nie miały zupełnie żadnego znaczenia i nie zainteresowały Avery'ego, ta wiadomość sprawia, że mężczyzna zwraca się szybko w jego stronę. Na jego bladej twarzy nie gości żadne zaskoczenie, jedynie chora satysfakcja, że podejrzenia Śmierciożerców spełniły się. Peter wie, że kolejne spotkanie odbędzie się znacznie szybciej, niż planował Czarny Pan. Wie, że prawdziwa wojna rozpocznie się dopiero teraz. 

          Nie jest złym człowiekiem. Nawet, jeśli nie odczuwa żadnych wyrzutów sumienia.

*****
          Zaraz po pogrzebie ojca przyjaciółki wróciła do domu, wiedząc, że nie będzie zdolna spojrzeć Colleen w oczy. Wiedziała doskonale, że to nie jej obecności teraz potrzebuje Avis. Nie ona powinna być przy niej, trzymając ją w swoich ramionach i powtarzając jak mantrę słowa otuchy. To nie jej zadanie, nawet, jeśli z całego serca pragnie teraz być jak najbliżej dziewczyny. 

          Po raz pierwszy od bardzo długiego czasu decyduje się na dołączenie do swoich rodziców, oglądających telewizję w niewielkim salonie jej domu rodzinnego. Rzadko spędzała z nimi czas. Zdaje się, że byli obecni w jej życiu tylko dlatego, że nie była jeszcze pełnoletnia i nie mogła rzucić się w wir dorosłości. Trzymali ją pod swoim dachem, ale nie wychowywali. Od tego zawsze miała przecież babcię. Uśmiecha się z żalem pod nosem; ile by oddała, żeby teraz wrócić do babci, tam, gdzie był jej prawdziwy dom. Wzdycha i starając się powstrzymać drżenie dłoni, przekracza powoli próg salonu, zwracając tym na siebie spojrzenia matki i ojca. Ma ochotę wybuchnąć śmiechem, kiedy dostrzega niedowierzanie na ich twarzach. Czy tak wygląda relacja dziecka i rodziców? Dobrze zna odpowiedź.

          - Och, Alu, siadaj. - Pani Springs, nieco pulchna kobieta o ciemnych włosach i oczach, przez które wygląda jak starsza wersja Alicji, klepie pospiesznie miejsce na niewielkiej kanapie. - Zaparzyć może herbaty? Tak, tak... to dobry pomysł...

          - Nie trzeba, mamo - mówi miękko dziewczyna, zgodnie z prośbą kobiety siadając obok niej i wbijając wzrok w telewizor. Jej rodzice oglądają, jak zawsze, jakiś nudny serial. 

          Stara się unikać ich zadziwionych, niepewnych spojrzeń. Uparcie ignoruje fakt, że nie tak to wszystko powinno wyglądać. Nie tak zachowuje się rodzina. Nigdy nie powinna krępować się i czuć niezręcznie u boku własnej matki. Nigdy nie powinno brakować jej tematów do rozmów. Nie powinna wstydzić się wspominać o swoich osiągnięciach w szkole, niepewna, czy zostanie wysłuchana. I chociaż przez wiele lat uparcie wmawiała sobie, że wcale tak nie jest, teraz wie na pewno - doskonale zna uczucie, jakie przez cały czas towarzyszyło Colleen Avis. Poznała je na własnej skórze.  

          - Dobrze, że z nami usiadłaś, kochanie - rzuca ojciec, zerkając przy tym na żonę. 

          Alicja nie jest ślepa. Z łatwością zauważa ich porozumiewawcze spojrzenia. A to oznacza tylko tyle, że czegoś od niej chcą.

          I może jedynie mieć nadzieję, że nie będą chcieli więcej, niż mogą otrzymać.

          - O co chodzi? - pyta wprost, chcąc mieć to już za sobą. Jest nieco zaciekawiona, ale znacznie bardziej zestresowana. Zna swoich rodziców bardzo dobrze i wie, że mogą teraz zażądać właściwie wszystkiego. Nawet czegoś nierealnego. - Daj spokój, tato, nie rób takiej miny. Wiem, że chcecie mnie o coś poprosić, więc mówcie. Miejmy to z głowy - dodaje, widząc wysoko uniesione brwi pana Springs.

          - Powiedzmy jej, Edmundzie.

          Alicja krzyżuje ramiona, po to tylko, by ukryć drżenie swoich rąk. Nie patrzy im w oczy. Chce po prostu usłyszeć, co mają jej do powiedzenia, a potem wyjść z tego pomieszczenia. Chciałaby zwyczajnie zniknąć z tego domu. 

          - Dużo rozmawialiśmy z twoją matką.

          Och, to niespodzianka. Smutne, że z nią nigdy nie rozmawiali.

          Na znak, że słucha, Alicja unosi lewą brew i rozsiada się wygodniej na kanapie, której szczerze nienawidzi. Doskonale pamięta dzień, kiedy udali się do sklepu meblowego, by ją kupić. Mama krzyczała na nią cały tydzień, a ojciec nawet uderzył ją w twarz, ponieważ przypadkowo wpadła na lustro, a te zbiło się na drobne kawałeczki i rodzice musieli za nie zapłacić. Krzywi się, odtrącając nachalne wspomnienie z głowy. 

          Jej dzieciństwo nie należało do najszczęśliwszych. Rzadko o tym wspominała i jedynymi osobami, które kiedykolwiek wymusiły od niej te informacje, były oczywiście Colleen, Lily i Dorcas. Rozmawiały o tym tylko raz. Alicja wolała niektóre rzeczy zakopać głęboko w pamięci, zostawić je tam i żyć tak, jakby to nigdy się nie wydarzyło. Ale te obrazy nadal pojawiały się przed jej oczami - ciągłe kłótnie w domu, bójki, pięść taty na jej nosie i głośne krzyki matki, kiedy bił ją do utraty przytomności. Nawet, jeśli te czasy już odeszły, a jej ojciec wygrał walkę z uzależnieniem od alkoholu, nigdy nie czuła się przy nim bezpiecznie. Prawdziwym domem stał się dla niej Hogwart.

          Hogwart. Ukochany zamek, miejsce, w którym mogła być sobą. Kiedy uśmiech prawie wkrada się na jej twarz, Alicja zamiera, a słowa jej matki przebijają jej serce niczym sztylet:

          - Nie wracasz do szkoły, Alicjo. 


*****

          Usta Pottera są niespokojne, kiedy ją całują. Poruszają się zachłannie i gorączkowo, przenosząc swój ból na jej wargi i scałowując z nich jej własne, o wiele gorsze cierpienie. Colleen nieświadomie przenosi zmarznięte dłonie na kark Jamesa, chłonąc jego bliskość całą sobą, domagając się więcej. Ciepło bijące od ciała bruneta ogrzewa ją przyjemnie, sprawiając, że nie potrafi się od niego odsunąć. Trzyma ją kurczowo przy sobie, jakby w obawie, że kiedy ją puści, ona rozpadnie się na małe kawałeczki. Jego język wdziera się powoli do jej ust. Jego ciepłe, miękkie wargi tańczą naprzeciw jej własnych, nie pozwalając na moment wytchnienia. A Colleen pozwala mu na to wszystko. Pozwala mu i oddaje to, co otrzymuje ze zdwojoną siłą. Nawet nie wie, kiedy przenosi się na jego kolana, a umięśnione ramiona oplatają jej talię jeszcze mocniej. 

          Przez krótki moment łapie się na tym, że porównuje pocałunki Jamesa do tych Syriusza. Usta Pottera są cieplejsze i delikatniejsze. Całuje ją powoli i ostrożnie, zupełnie, jakby bał się, że lada moment Colleen gwałtownie odsunie się od niego i ucieknie; jakby każdy gwałtowny ruch mógł spowodować jej odejście. James całuje ją subtelniej, niż Syriusz. Lewą dłonią gładzi jej gorący policzek, a palcami drugiej kręci niezgrabne kółeczka na jej talii. James jest spokojny. Wszystko dzieje się jakby w zwolnionym tempie. Jego usta są przyjemnie gorzkie. I w niczym nie przypominają ust Syriusza. 

          Nie są ustami, które chce całować.

          Nie przerywa. Nie odsuwa się i nie ucieka. Nie przestaje oddawać silnych, zdesperowanych pocałunków. Nie przestaje chłonąć bliskości Jamesa. Przez jakiś czas sprawia jej to nawet przyjemność i myśli, że ta chwila mogłaby trwać wiecznie. Ale potem uderza w nią obraz Lily, stojącej przed nimi i wbijającej w nich spojrzenie swoich zielonych oczu. Widzi rude włosy, opadające na bladą, piegowatą twarz dziewczyny. Widzi żal i smutek, i niedowierzanie. Widzi to wszystko tak realnie, że ma wrażenie, że to nie dzieje się tylko w jej głowie. I tylko to sprawia, że gwałtownie odskakuje od Pottera, biorąc głębokie, gorączkowe wdechy i patrząc nieprzytomnie na bruneta. James unosi wysoko brwi, wlepiając wzrok w niewidzialny punkt u stóp Colleen. Zdaje się nie zdawać sobie sprawy z tego, co właśnie zrobił. Niedowierzanie bije z jego orzechowych oczu i Avis przez moment czuje się winna. Nie mija sekunda, nim Rogacz zrywa się z miejsca, stając ponownie blisko niej; Collie czuje na swojej szyi jego ciepły oddech i przymyka mocno powieki, wiedząc, że James będzie chciał mówić. Rzuca więc pospiesznie:

          Nie jestem Lily.

          Te słowa wystarczą, by ciało Pottera spięło się, a on sam odsunął się od niej na bezpieczną odległość. Jego ramiona poruszają się ciężko, kiedy łapie mocne wdechy, patrząc w jej oczy. Dziewczyna rozumie, że to tylko krótki moment słabości, że to tylko chwilowa ucieczka od nagłego cierpienia. A James przez cały ten czas miał przed oczami Evans. I tylko ta myśl ją uspokaja i sprawia, że sili się na ciążący jej niemiłosiernie sztuczny uśmiech.

          - Chodźmy stąd. To nie najlepsze miejsce na spędzenie popołudnia, no nie? Poza tym, pamiętaj, że ktoś musi odbić Łapę z rąk jego stukniętej rodzinki. - Wkłada wszelkie starania, by jej głos nie drżał, a oczy nie patrzyły z wyrzutem na przyjaciela. 

          James kiwa jedynie głową, najwyraźniej niezdolny do wypowiedzenia jakichkolwiek słów.

          Colleen zna go od zawsze i nigdy, nawet przez ułamek sekundy, nie pomyślała o tym, że może dojść do takiej sytuacji. Nigdy nie patrzyła na Pottera jak na chłopaka. Nigdy nie widziała w nim niczego, poza najlepszym przyjacielem, niemal bratem. Mimo to, po krótkich przemyśleniach nie była nawet zdziwiona, że do tego doszło, że stało się to właśnie teraz. Bo oboje byli zbyt młodzi na te wszystkie przeżycia. Oboje nie potrafili unieść ciężaru odpowiedzialności, jaka spadła na ich barki. Nie byli w stanie poradzić sobie z tym sami. I właśnie teraz potrzebowali największej czułości, potrzebowali obecności drugiej osoby w swoim życiu, musieli czuć, że są ważni, że są kochani. I może właśnie dlatego James pocałował właśnie ją. Bo przecież są dla siebie najważniejsi.

          Nie rozmawiali o tym do końca dnia. Spędzili czas dyskutując o wszystkich możliwościach uratowania Syriusza z rąk Walburgii Black. Zachowywali się tak, jakby nic się nie wydarzyło. Tylko momentami Potter posyłał dziewczynie wdzięczne spojrzenie, zupełnie, jakby ten pocałunek coś zmienił, jakby podniósł go na duchu. A Colleen odwzajemniała te ciche spojrzenia, nie mówiąc zupełnie nic, bo nie słowa były teraz ważne.

          - Jest już późno - rzuca Avis, kiedy po długich godzinach zerka na zegar i uświadamia sobie, że dochodzi północ. - Powinniśmy wracać.

          -Jasne. Oczywiście, ja- - James bierze głęboki wdech, przymykając na sekundę oczy, - wracajmy.

          I choć żadne z nich nie wypowiada kolejnych słów, ich przyspieszone oddechy stają się cichą umową o tym, że oboje nigdy nie mogą wspomnieć o tym, co się wydarzyło. Oboje muszą wyrzucić z pamięci smak swoich ust. 


*****